Andrzej Popielski

Powinienem wyciągnąć dłoń z wizytówką. Ale ten tekst takim bilecikiem nie jest. To nie jest informacja teleadresowa w pigułce, a całkiem spore i trochę niezwykłe CV. Jest co poczytać. Łamie także zwyczaje publicystyki internetowej, która jako córka obłudnego moralnie tabloidu, dla podtrzymania swojej wielkiej społecznej wartości powinna składać się z kolorowych obrazków i tytułów. Za dużo liter szkodzi jej inteligencji.

Kilka słów o blogu. Uwaga organizacyjna Drodzy Koledzy, oraz oczywiście Koleżanki, jest taka, że będą w nim felietony, opowiadania, wiersze – będzie o fotografii, literaturze i innej twórczości, fajnych miejscach dla turystyki i rozrywki, czasem polityce, muzyce, sportach, o zdarzeniach, sposobach na zły humor lub miażdżycę. Znajdą się ogólniejsze refleksje z Zaścianka i ze Wszechświata, w wersjach mono i stereo oraz w realu i w tej naczelnej komputerowo – wirtualnej, co do dwóch nawet policzyć nie umie, bo zero-jedynkowa jest jedynie. Itd. Z czasem. Czyli tematy pobudzające moje pióro, choć dzisiaj to już raczej klawiaturę. Widzę właśnie jak podniecona drga w gotowości do akcji.

Na początku np. o mojej nowej stronie internetowej dostępnej pod adresem: www.aspop.com.pl. Opowiedzieć jej treść, to nie to samo co obejrzeć – zapraszam, to tylko kliknięcie. Strona ma profil artystyczny, jest o sztuce moimi oczami. Jestem dziennikarzem i to zajmującym się tematami specjalistycznymi, ale próbuję od czasu do czasu smakować fotografii i od kilku lat poezji. Trochę tak, jak mistrz Ryszard Kapuściński, po którym mnie i uczelnianej braci z naszego roku z Instytutu Dziennikarstwa UW został na pamiątkę jego wpis w indeksie. Dostałem piątkę, ale bardziej za aktorstwo niż wiedzę.

Co ja jako aktor robię w tej sztuce? Mój osobisty „pociąg” do sztuki ruszył dawno. Parowóz drgnął, zasapał, komin wypluł pierwsze zdjęcia i wiersze. Potem koła wściekle zabuksowały i znieruchomiały. Dużo wody przepłynęło w Wiśle nim powstał mój pierwszy fotowiersz, połączenie literatury z fotografią. Forma artystycznego przekazu, jeśli nie nowa – nie upieram przy nowości; to chociaż wyjątkowa.

Życie zasiewało mnie pasją twórczą nie szkolnie, nie muzealnie, nawet nie hobbystycznie. Nie wyniosłem jej chyłkiem z domu, choć w mamie była iskra zdolnej plastycznie chałupniczki, ojciec zapisał zeszyt liryków w stylu Leopolda Staffa, a dziadek podobno sam nauczył się grać na skrzypcach i akordeonie, co wymaga słuchu absolutnego. We mnie twórczość kiełkowała powoli. Miałem tyle innej pracy. Byłem np. totalnym leniem i dwójarzem porzucającym kolejne szkoły. Ale pochłaniałem – to fakt – książki w liczbach godnych działów bibliotecznych. Byłem żarłocznym termitem myśli na celulozie. Bez żadnego specjalistycznego treningu umiałem wtedy czytać „fotograficznie” – od jednego spojrzenia treści niedużych akapitów. Rozwiązanie prostego równania przerastało moje możliwości, ale dyskutowałem np. o świecie jako „globalnej wiosce”.

Wpływ na mnie miał też warszawski wiatr. Np. gdy na Trakcie Królewskim, zwykle na wysokości pomnika Mickiewicza, który pion trzymał z godnością, zaczepiali mnie wyginający się pod wichurą Himilsbach z Maklakiewiczem. „Młody dorzuć się do flaszki…” – zostało mi w pamięci. Już wtedy przyjęto mnie do kółka zapalonych artystów. Kilka razy przeżywaliśmy wspólnie degustację sztuki. To były zajęcia praktyczne, szkodzące niestety pamięci.

Skąd u mnie zdolność tworzenia rymów, ujawniona wcześnie, a skonsumowana późno? Niewielu jest poetów debiutujących po pięćdziesiątce. Jeszcze jako nastolatek byłem uczniem w dziale fotografii w drukarni „Życia Warszawy”. Kiedyś przyszedł do nas Jan Gerhard (prawdziwe nazwisko Wiktor Lew Bardach), postać wówczas popularna i dla wielu kontrowersyjna – pisarz, dziennikarz, pułkownik Ludowego Wojska Polskiego podobno jakoś zamieszany w okoliczności śmierci generała Świerczewskiego (autor „Łun w Bieszczadach”, na podstawie jego książki powstał film „Ogniomistrz Kaleń”), redaktor naczelny tygodnika „Forum”, dobry gawędziarz. Pamiętam trochę tę, którą nam wtedy opowiedział, o dyplomatycznej gafie kupra księcia Konstantego, carskiego brata – czyli o tym co wynikło ze zwyczaju stawania tyłem do płonącego kominka (Jana Gerharda podobno w niejasnych okolicznościach miał zasztyletować narzeczony jego córki, za to powieszony). Ale wtedy przyniósł ze sobą brulion rękopisu „Kwiatów polskich” Juliana Tuwima dla reprodukcji kilku kartek. Była to sobota – wolnych sobót jeszcze nie było – i z jakiegoś technicznego powodu zdjęć nie wykonano, a zeszyt został do poniedziałku przechowany w stanie zabezpieczonym. Tak się wszystkim wydawało… bo miałem go przez dwie noce pod swoją poduszką. Więc może była jakaś siła wpływu zasiewająca rymy w mojej głowie.

Piętro nad moim pokojem w rodzinnym mieszkaniu na warszawskim Rynku Nowego Miasta żył Włodzimierz Boruński. Przeraźliwie chudy z garbatym nosem, w szarym popelinowym płaszczu, starym jakby należał jeszcze do jakiegoś Żyda wiecznego tułacza. Podobnie mdlącej szarości nigdy potem nie widziałem. Mijaliśmy się w drzwiach wejściowych kamieniczki, przy skrzynce na listy, czasem prosił o drobną pomoc. Spał na książkach, skrzynia tapczanu była nimi zapchana. Gdy umarł w 1988 r., dowiedziałem się jaką znakomitość miałem nad głową; to że czasem występował w filmach, wiedziałem. Nie byłem kinomanem i do dzisiaj nie jestem. Sąsiada można nazwać „etatowym” Żydem polskiego filmu – „Ziemia obiecana”, „Polskie drogi” i inne role charakterystyczne. Kolega przypomniał mi „Zadrość i medycynę” w której występowali również Andrzej Łapicki, Ewa Krzyżewska i Mariusz Dmochowski. Sąsiad był także autorem satyr i wierszy. Podobno dawaliśmy mu jako wrzeszczące dziko dzieciaki powód do obrony satyrą. A ja byłem specjalistą od chaosu, dzieckiem z piekła rodem. Cóż…Włodzimierz Boruński to był brat stryjeczny Juliana Tuwima. Jego rzadko odwiedzany grób jest na Cmentarzu Bródnowskim w Warszawie.

Byłem uczniem Marka Holzmana, artysty fotografika, jednego ze znaczniejszych fotoreporterów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Za krótko, bo rozbrykany byłem nie do opanowania i bez pomysłu na siebie. Na własne życzenie zostawiłem za sobą rozczarowanie. Pan Marek, dokumentalista i portrecista najlepszego wtedy w polskiej fotografii miesięcznika „Polska”, zabierał mnie do pomocy przy swoich zadaniach. Przed otwarciem wystawy matejkowskiej w Muzeum Narodowym, w którym z tej okazji robił fotoreportaż, omal nie rozdeptałem – cofając się z podniesionymi lampami, jeszcze biurkowymi na żarówki – słynny obraz „Stańczyka”. Płótna przed zawieszeniem leżały wzdłuż ścian odwrócone malowidłami do podłogi. Na szczęście poczułem pod butem elastyczne podłoże.

Sztuka próbowała mnie kokietować. Kiedyś w tejże roli pomocnika fotografa siedziałem w wygodnym fotelu u znanego rzeźbiarza. Lubił w nim siedzieć reżyser Andrzej Munk. Z moim nauczycielem byłem przed kolejną robotą na kawie w Teatrze Narodowym u dyrektora Adama Hanuszkiewicza, w jego gabinecie, trochę – tak mi ten obraz miga w pamięci – jak ze scenografii teatralnej. Epizodów było więcej. Dla ledwie dwudziestolatka były to mocne akcenty.

Zapłodnionych twórczością ziaren padło nieco w glebę. Nic z nich nie wyrosło. Buntowniczo zmieniłem kierunek zainteresowań. Brałem karkołomne życiowe zakręty. Dla bagażu pisarskich doświadczeń to może lepiej. Życie też solidnie młóciło mnie w różnych rolach, zanim zrozumiałem, że mogę pokazać coś własnego. Więc trochę się śpieszę, bo wszystko mija. Nie każdy ma szczęście trafić na muzealną półkę tylko dlatego, że istniał – jak mamuty – na przykład.